wrz 22, 2019

Chciałem zacząć swój wpis od jakiegoś turbo-motywującego tekstu na temat biegania ale nic nie przychodziło mi do głowy.

Mało tego. Przed tegorocznym Biegiem Lechitów w ogóle nie czułem podniecenia. Może za długo się znamy? Może wypalił się we mnie jakiś wewnętrzny ogień? Nie wiem. Niby aktywnie poruszałem się podczas kreowania medalu, plakatów, koszulki, wyborze pacemakerów itp. A jednak wewnętrznie czułem, że odpuszczam. Każdy zapewne ma taki moment, że chce schować się w cieniu i uciec od zgiełku, stresu oraz problemów. I tak też się działo ze mną.

Ogień przygasał. Tymczasem znalazły się osoby, które jak gdyby nigdy strzeliły przysłowiowego liścia i ruszyłem z miejsca. Zaczęło się od telefonu, od Łukasza na temat kolczug. Potem to już była lawina wydarzeń logistyczno-organizacyjnych, które zakończyła się 15-tego września kiedy to po raz piąty z rzędu drużyna Piastowskich Wojów stała przed bramą Muzeum Pierwszych Piastów na Ostrowie Lednickim czekając na wystrzał startera.

Punktualnie o 11:00 nastąpił huk ślepego naboju i na trasę ruszyła pierwsza fala zawodników a zaraz za nią my. Pasjonaci szalonych wyzwań przyodziani w stroje rekonstrukcyjne wczesnego średniowiecza.

Biegnąc w tych kolczugach z hełmami na głowach, dzierżąc w dłoniach tarcze oraz oręż byliśmy ciężsi o jakieś 20 kilogramów za to nasze ego ważyło pewnie z dziesięć razy tyle ☺

Cały czas byliśmy wyprzedzani przez grupy uczestników dzięki czemu większość „Lechitów” mogła sprawdzić na żywo, że nasze stroje to nie plastik tylko prawdziwa stal i drewno. W większości sytuacji skutkowało to głośnym dopingiem a  niekiedy słowami podziwu.

Wielokrotnie musieliśmy przerwać nasze dreptanie by pozować biegnącym do dobrego selfie. Nic w tym dziwnego – przecież bieganie bez zdjęcia się nie liczy ☺

Nie ma sensu opisywać przebiegu zawodów kilometr po kilometrze ponieważ i tak nic nie odda tego co czujemy w trakcie. Generalnie to wiele minut dialogów, które mogłyby śmiało pomóc panu Tarantino nagrać epickie produkcje a’la „Pulp fiction” albo „Wściekłe psy”. Dlatego przejdę od razu dalej.

Do piętnastego kilometra szło jak zawsze wzorowo. Potem wszystko co na sobie niesiemy przybiera na wadze i jest sprawcą dyskomfortu. Marszobiegiem przesuwaliśmy się przez ulice Gniezna. Nadal byliśmy wyprzedzani ale i nam udało się wyprzedzić niejedną osobę. Im bliżej końca tym więcej kibiców i znajomych. Wszyscy dopingują.

Pod katedrą słychać już bicie bębna. Przy barierkach widzimy swoich bliskich. Zwalniamy by wbiec w jednej linii. W końcu „One Team One Vision”.

Po dwóch godzinach i czterdziestu czterech minutach przecinamy linię biegu. Jest radość. Jest satysfakcja. Są zdjęcia z Ojcem Dyrektorem. Są też obowiązkowe zdjęcia z bliskimi. W końcu to nikt bardziej nie trzyma za nas kciuków niż nasze niesamowite Kobiety.

Ciężko się z tą euforią rozstać jednak w końcu zwycięża chęć poczucia się lżejszym i nadchodzi czas zdjęcia kolczug. To chwila kiedy dowiadujemy się jaka jest geneza giermków ☺

 

Czy wojowie są masową atrakcją imprezy? Pewnie nie. Za to lokalnie i przede wszystkim dla nas samych to pępek świata i główny sens Biegu Lechitów.

Czy wojowie będą na starcie za rok? Wychodzi na to, że nawet gdybym nie chciał to ludzie dobrej woli nie pozwolą na to ☺

 

P.S. Tegoroczni wojowie to: Daniel Krause, Mateusz „Bukol” Buczkowski, Mateusz „Ultra Runcajs” Wieruszewski, Hubert Suchy, Mariusz Szuba i piszący te słowa Dariusz “Bergol” Berg.

 

Chwała!